Świt nad Konstantynopolem nie przyniósł łaski. Zamiast różu i złota, niebo nad Bosforem i Złotym Rogiem zabarwiło się na brudno-żółto od wzbitego przez oblegających kurzu. Ciszę przedburzową rozerwał pierwszy, głuchy łomot, jak uderzenie olbrzymiego serca w klatce piersiowej ziemi. Potem drugi. Trzeci. Dwanaście potworów Jana Uzurpatora przemówiło.
Huraaa-UMP! Huraaa-UMP!
Onagry, napięte jak gigantyczne łuki, wyrzucały w niebo głazy wielkości byków. Kamienie rysowały w powietrzu śmiercionośne parabole, z przeraźliwym świstem opadając na potężne mury Teodozjusza. Pierwsze trafienia były jak uderzenia pięści w zbroję – głębokie, niosące wstrząs, rozsypujące kaskady odłamków i pyłu, ale nie druzgocące. Mury pamiętały gorsze. Jednak z każdym kolejnym ciosem, w jednym konkretnym odcinku, między dwiema potężnymi wieżami, kamień zaczął pękać. Pojawiły się rysy, głębokie jak rany. Pył wznosił się gęstym obłokiem.
Na murach, niewzruszony jak skała, stał Geórgios Palaiologos. Kastrophylax przycisnął dłoń do gardła płaszcza, chroniąc usta przed gryzącym pyłem. Jego oczy, zimne i oceniające, śledziły lot każdego kamienia, pozycję każdej wrogiej machiny.
– „Koncentrują ogień na bramie św. Romanusa!” – wrzasnął jeden z jego podkomendnych, młody protostrator, głos zdławiony adrenaliną i kurzem. –
Trzeba odpowiedzieć!
– Cierpliwości, – głos Georgiosa był spokojny, lodowaty, jak stal ostrzona na kamieniu.
– Niech się rozgrzeją. Niech poczują, że mają przewagę. Nasze katapulty... celować w ich wieże. Rozpocząć ostrzał łuczników – niech trzymają ich piechotę w szachu, póki nie podejdą.
Jak na komendę, z murów odpowiedział cichszy, szybszy świst. Chmura strzał wzbiła się z blanków, spadając deszczem śmierci na przedpole, gdzie formowała się piechota Jana. Krzyki rannych zmieszały się z łomotem kamieni. W odpowiedzi, z obozu uzurpatora, runęła własna chmura strzał, czarnych jak wrony, zasłaniając na moment słońce. Żelazny deszcz spadł na mury, dźwięcząc o tarcze i hełmy Tagmy tou Noumeroi. Kilku ludzi padło, przeszytych. Inni wciągali ciała pod osłonę blanków.
Wtedy ruszyły wieże.
Jak drewniane góry na kołach, powolne, nieubłagane, zaczęły toczyć się w kierunku zranionego odcinka muru. Każda z nich była fortecą – wielopiętrowa, kryta mokrymi skórami przeciw ogniowi, wypełniona po brzegi uzbrojonymi po zęby żołnierzami. Na ich szczytach czaili się łucznicy, zasypując mury gradem strzał, osłaniając pochód kolosów. Grzechot i zgrzyt kół, ryk ludzi popychających i ciągnących, krzyki dowódców – wszystko zlało się w jeden przerażający pomruk zbliżającej się śmierci.
– TERAZ! – ryknął Georgios, jego głos przebił się przez chaos.
Bizantyjskie katapulty na murach, dotąd milczące, otworzyły swoje żelazne paszcze. Mniejsze kamienie, ale wystrzelone z większą częstotliwością i celnością, poszybowały w kierunku wież. Jeden trafił w podstawę najbliższej. Drewno zatrzeszczało, złowrogo, jak łamiąca się kość. Wieża zachwiała się, zwolniła, ale nie stanęła. Inny kamień roztrzaskał platformę łuczników na trzecim piętrze innej wieży, rozrzucając ciała jak krwawe szmaty. Jednak pozostałe, jak ranne, ale wściekłe bestie, parły dalej.
Pierwsza wieża uderzyła w mur z głuchym łomotem, który wstrząsnął fundamentami. Mostki zwodzone runęły z brzękiem na blanki. Krzyk „CHRISTOS NIKA!” wyrwał się z gardeł setek żołnierzy Jana i pierwsza fala ciężkozbrojnych skutatoi runęła na mury, starając się zepchnąć obrońców. Za nimi, po drabinach wciągniętych wewnątrz wież, wdzierała się lekka piechota, gotowa do walki wręcz w ciasnocie.
Na murach wybuchł piekielny męt. Wąskie przejścia zamieniły się w rzeźnie. Włócznie Tagmy Noumeroi, dłuższe i formujące zwarty mur tarcz, starły się z toporkami, mieczami i krótkimi włóczniami szturmujących. Tarcze uderzały o tarcze, ostrza o ostrza, zgrzytały o pancerze. Krzyki bitewne, wrzaski bólu, klątwy, modlitwy – wszystko zlało się w jeden potworny ryk. Krew spływała po kamieniach, tworząc śliskie, czerwone strużki. Georgios Palaiologos, mieczem w dłoni, stał kilka kroków za linią, niczym spokojne oko cyklonu, wydając krótkie, ostre rozkazy, kierując rezerwami, zasypując luki tam, gdzie napór był największy.
Jan Uzurpator, stojąc na swoim wzgórzu dowodzenia, z napięciem obserwował walkę. Jego pięść zacisnęła się na rękojeści miecza. Widział, jak jego ludzie zdobywają przyczółek. Widział, jak powoli, centymetr po centymetrze, spychają Tagmę Noumeroi. Nadzieja, gorąca i dzika, zaczęła w nim buzować.
– „Pchnąć rezerwę! Wszystko na bramę św. Romanusa! Złamać ich!” – wrzasnął do jednego z komesów.
Wtedy stało się.
Potężny głaz z bizantyjskiej katapulty, wystrzelony może z rozpaczy, może z boskim prowadzeniem, trafił w podstawę wieży oblężniczej stojącej tuż obok tej, która właśnie toczyła zacięty bój na murach. Trafił w miejsce już nadwyrężone wcześniejszym ostrzałem własnych katapult Jana i ciągłym naporem. Rozległ się huk jak pęknięcie świata. Drewno eksplodowało w geście rozpaczy. Wieża, olbrzymi kolos, zachwiała się, przechyliła w nienaturalnym rytmie, a potem runęła. Nie w tył, ale do przodu, prosto na już nadwerężony, pełen rys i szczelin odcinek muru Teodozjusza, który właśnie próbowano zdobyć.
KRACH-BUUUM!
Uderzenie było apokaliptyczne. Kamień i drewno zmieszały się w śmiercionośnym tańcu. Kawał muru, może na szerokość dwóch wozów, zawalił się w potwornej chmurze pyłu, gruzu i rozpryskujących się ciał – zarówno szturmujących, jak i obrońców. Powstał wyłom. Dziki, krwawy, wypełniony zgliszczami i jękami rannych, ale otwarty. Bramę do miasta wykuł nie talent szturmujących, ale ślepy traf i kumulacja zniszczenia.
Ryk, który się podniósł z obozu Jana, był triumfalny, zwierzęcy. Zwycięstwo! Wyłom!
– „PRZEŁAMANI! DO WNĘTRZA! ZA MNĄ!” – ryczała jakaś ochrypła gardziel, i fala szturmującej piechoty, lekka i ciężka, pomijając już wieże i drabiny, runęła w kierunku krwawej wyrwy. Walczyli o każdy kamień, każdy krok w głąb rumowiska.
Na murach, Georgios Palaiologos zbladł, ale nie stracił głowy. Jego miecz wskazał wyłom.
– „Noumeroi! Zatkać dziurę! Wszystkich na wyłom! Dynatoi! Mieszczanie! Do broni! Na mury i do wyłomu! TERAZ!”
Z wąskich uliczek Konstantynopola, z placów, z warsztatów, zaczęli wyłaniać się ludzie. Nie żołnierze, ale rzemieślnicy, kupcy, mnisi, nawet kobiety z nożami kuchennymi i ciężkimi narzędziami. Uzbrojeni w co popadło – w stare miecze, dzidy, topory, pałki, łuki myśliwskie, sierpy. Ich twarze były bladością strachu, ale w oczach płonęła desperacka determinacja. To było ich miasto, ich domy. Tagma tou Noumeroi, wsparta teraz tą krwiożerczą, choć niezdyscyplinowaną falą obywateli, rzuciła się w wyłom, tworząc nowy, krwawy mur z ciał i stali. Walka w rumowisku stała się jeszcze bardziej zaciekła, chaotyczna, wręcz bestialska. Każdy kamień, każdy kawałek belki był teraz redutą.
Jan Uzurpator, z oczami płonącymi dziką radością, był gotów rzucić do walki ostatnie rezerwy. Właśnie podnosił rękę, by wydać rozkaz, gdy nagle... zamarł.
Nicefor, który stał obok, obserwując walkę w wyłomie zimnym, analitycznym wzrokiem katafrakta, pierwszy odwrócił głowę. Na południowym wschodzie, tam gdzie droga z Grecji wił się wśród pagórków, pojawiła się chmura. Nie z deszczu. Z kurzu. Ogromna, gęsta, szybko rosnąca. I w tej chmurze... błyski. Tysiące drobnych błysków, jak łuski gigantycznej ryby w słońcu. Błyski żelaza.
– „Basileus...” – głos Nicefora był cichy, ale przeciął powietrze jak nóż.
– „Patrz.”
Jan odwrócił się. Jego twarz, przed chwilą rozpromieniona, zastygła w masce niedowierzania, a potem czystego, lodowatego przerażenia. Serce zamarło mu w piersi. Poznał ten kurz. Poznał te błyski.
„Nie...” – wyszeptał. To nie mogło być. Aleksy? Tutaj? Teraz? - myślał uzurpator.
Chmura zbliżała się z zatrważającą prędkością. Teraz już wyraźnie słychać było głuchy, potężny łomot. Nie pojedynczych kopyt, ale grzmotu. Grzmotu tysięcy kopyt uderzających o ziemię w rytm galopu. Z kurzu wyłoniły się najpierw lekkie sylwetki jeźdźców na zwrotnych koniach, z łukami w dłoniach. Turkopole. Tagma tou Tourkopouloi. Jak rój szerszeni, rozproszyli się szerokim łukiem, gotowi oskrzydlić obóz oblężniczy.
A za nimi, jak walec, jak fala morska ze stali, pędziła Tagma tou Athanatoi. Cztery tysiące katafraktów Aleksego Komnena. Ich długie kontosy trzymane były pionowo, tworząc las grotów sięgający nieba. Pancerze lamellarne lśniły złotem i purpurą, hełmy zdobione pióropuszami. Sztandary z dwugłowym orłem i Chrystusem Pantokratorem powiewały dumnie na wietrze. Na ich czele, w pełnej glorii, na ogromnym bułanie, w złoconym thoraksie i purpurowym płaszczu, pędził sam Cesarz Aleksy I Komnen. Jego twarz była jak wykuta w kamieniu, oczy płonęły zimnym gniewem i determinacją. Wyglądał nie jak człowiek przybywający z daleka, ale jak bóg wojny zstępujący z Olimpu, by wymierzyć sprawiedliwość.
- „ALEXIOS AUGUSTOS! CHRISTOS NIKA!” – ryknęły tysiące gardeł nadciągającej jazdy, głos tak potężny, że zagłuszył na moment wrzawę bitwy pod murami.
„CHRISTOS NIKA!” – odpowiedział mu, jak echo, słabszy, ale pełen rozpaczy i nadziei, krzyk z murów Konstantynopola. Georgios Palaiologos podniósł miecz w geście pozdrowienia. Obrońcy, widząc nadchodzące ratunek, znaleźli nowe siły, spychając szturmujących z powrotem w wyłom.
W obozie Jana zapanowała panika. Jak zamrożony w bezruchu, wpatrywał się w nadciągającą zagładę. Jego sen o Konstantynopolu rozpadał się jak poranna mgła pod żarem słońca.
– „Basileus! MUSIMY SIĘ PRZEORGANIZOWAĆ!” – ryknął jeden z komesów jazdy.
– „Skierować jazdę przeciwko nim! Zanim nas rozniosą!”
– „Tak! Tak! Wszystko na nich! Jazda! Naprzód!” – Jan ocknął się, jego głos był piskliwy, pełen histerii.
– „Niech te psy poczują nasze kopyta! NIE POZWOLĘ MU!”
Rozkazy poleciały, ale chaos był już zbyt wielki. Dwa bandony ciężkiej jazdy Jana, w tym ludzie Nicefora, próbowały sformować szyk do kontrszarży. Lekka jazda zbijała się w bezładne grupy. Piechota walcząca pod murami była odcięta, zdezorientowana, nieświadoma katastrofy nadciągającej z tyłu.
Turkopole Aleksego byli pierwsi. Jak grad, spadli na skrzydła obozu Jana. Chmura strzał zasypała łuczników i lekką piechotę przygotowującą się do szturmu. Krzyki, rżenie koni, kwik rannych zwierząt. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, w obóz, niczym boski młot, wbiła się Tagma tou Athanatoi.
To nie była walka. To była rzeź. Katafrakci Aleksego, świeży, pełni gniewu za zdradę i oblężenie stolicy, wbili się w bezładne masy wojsk Jana jak gorące żelazo w masło. Kontosy łamały się na ciałach, miecze i topory siekły bez oporu. Panika, która już tliła się w obozie, wybuchła z całą mocą. Żołnierze Jana, uwięzieni między murami a szarżującą z tyłu jazdą cesarską, rzucali broń i uciekali na oślep. Szturm na mury całkowicie się załamał. Ludzie cofali się z wyłomu, tratując się nawzajem w panice.
Nicefor, widząc klęskę nieuniknioną, dopadł do Jana. Jego koń, spieniony, stanął dęba obok władcy.
– „BASILEUSIE! To koniec! Musimy się wycofać! TERAZ! Zanim Aleksy zamknie pierścień!” – jego głos był ostry jak brzytwa, nie pozostawiający miejsca na dyskusję.
– „Zachowajmy Gwardię! Zachowajmy życie! Smyrna czeka!”
Jan spojrzał na niego oczami pełnymi szoku i niedowierzania. Spojrzał na swój rozpadający się obóz, na ludzi masakrowanych przez jazdę Aleksego, na mury, na których znów królowały złote sztandary Bizancjum. Jego dłoń drżała. Przez ułamek sekundy w jego oczach tlił się bunt, szaleństwo, chęć rzucenia się w sam środek bitwy. Ale zimna kalkulacja, podszeptana może przez instynkt samozachowawczy, a może przez wzrok Nicefora, zwyciężyła. Opadł na siodle, jakby nagle stał się bardzo stary.
– „Odwrót...” – wyszeptał, a jego głos był ledwo słyszalny. Potem, głośniej, z wysiłkiem:
„ODWROT! GWARDIA! OSŁANIAĆ! DO MOSTU!”
Dźwięk rogów, wzywających do odwrotu, brzmiał jak jęk konającego zwierzęcia. Resztki armii, które jeszcze zachowały jaką taką organizację – Gwardia Cesarska Jana (Waregowie piesi, gwardia konna i bandon łuczników), jeden bandon lekkiej jazdy i jeden lekkozbrojnej piechoty – zaczęły formować wściekły, rozpaczliwy klin wokół uzurpatora. Nicefor objął dowodzenie nad jazdą, jego katafrakci, choć nieliczni, tworzyli twardy, stalowy grot klinu.
„DO MOSTU! PRZEZ OBOZ! PRZEBIJAĆ SIĘ!” – ryczał, prowadząc szarżę przez własny płonący i rozpadający się obóz, tratując uciekających własnych żołnierzy. Turkopole Aleksego, jak jastrzębie, krążyli wokół, ostrzeliwując uciekających, odcinając pojedynczych żołnierzy. Ale klin, twardy jak diament w swej desperacji, przebijał się. Za nimi pozostawało morze chaosu, krwi i klęski.
Galopowali godzinami, parowani strachem i nadzieją na most. Konie pianą i krwią pokryte, ludzie z twarzami zmasakrowanymi przez zmęczenie i przegraną. W końcu ukazał się cel – wąski punkt na Marmarze, gdzie drewniany cud inżynierii wciąż łączył dwa światy. Most.
Ostatnie siły Jana runęły na pomost. Za nimi, jak upiorny cień, pojawili się znowu Turkopole, ostrzeliwując tyły uciekinierów. Kilku ostatnich łuczników i Waregów padło, przeszytych strzałami.
Jan, już po drugiej stronie, na azjatyckim brzegu, obrócił się. Jego twarz była popielata, oczy puste. Patrzył nie na ścigających go Turkopoli, ale na złotą kopułę Hagii Sophii, majaczącą w oddali na zachodzie. Jego Konstantynopol. Jego marzenie. Teraz oddzielone wodą, ogniem i żelazem.
– „SPALIĆ GO!” – ryknął, a jego głos był ochrypły, pełen bólu i wściekłości.
– „SPALIĆ MOST! TERAZ!”
Żołnierze z pochodniami rzucili się do pracy. Drewniane pomosty, liny, okręty spajające konstrukcję – wszystko zaczęło chłonąć ogień. Płomienie buchnęły wysoko, żar uderzył w twarze stojących na brzegu. Most, cud inżynierii, który dał im nadzieję, stał się teraz gigantyczną pochodnią, barierą ognia między klęską a ucieczką.
Turkopole Aleksego zatrzymali się na europejskim brzegu, widząc płonącą przeszkodę. Ich dowódca, młody, zapalczywy tourmarchēs, zaklął siarczyście, ale podniósł rękę, wstrzymując pościg. Nie było już przejścia. Patrzyli, jak sylwetki Jana i jego ocalałych gwardzistów nikną w dymie i w oddali, kierując się na wschód. Ku Smyrnie.
Nicefor, stojący obok Jana, ostatni raz spojrzał przez płonącą barierę na zachód. Na dymiące ruiny obozu, na odległe mury miasta, na majaczące chorągwie Aleksego. Szrama na jego oku zdawała się palić w żarze płomieni.
„To koniec...” – pomyślał, nie bez goryczy.
„Ale nie wojny.”
Turkopole zawrócili, by zdać raport zwycięzcy. Most runął z hukiem do wód Marmary, pozostawiając tylko dymiące szczątki i gorzki smak klęski na języku uciekinierów. Jan Uzurpator odwrócił konia i ruszył w głąb Azji, nie oglądając się za siebie. Jego sen o Purpurze spłonął nad Propontydą. Pozostała tylko ucieczka i zimna, azjatycka ziemia pod kopytami.
