Aleksy I Komnen, patrząc na te mizerne przygotowania do obrony, nie widział chwały w kolejnej rzezi. Skinął na heroldów. – Idźcie. Zaproponujcie im honorową kapitulację. Niech otworzą bramy. Obiecuję, że nie spłynie tu niepotrzebna krew.
Posłańcy podeszli pod mury, niosąc białą chorągiew. Rozmowy trwały krótko. Burmistrzowie i starszyzna miejska, widząc potęgę rozłożoną u swoich wrót i nie chcąc dzielić losu armii Jana, zgodzili się poddać. Mieli jednak jeden warunek: do miasta wejdzie tylko cesarz ze swoją osobistą gwardią. Potężne Tagmy – Athanatoi, Varrangoi i Archontopouloi – miały pozostać w obozie za murami.
Aleksy, choć ostrożny, przystał na to. Jego słowo było prawem. – Niech tak będzie. Niech wiedzą, że ich cesarz jest władcą łaskawym, ale i stanowczym.
Z grzechotem łańcuchów i zgrzytem potężnych rygli, bramy miasta otwarły się. Nie było tłumów wiwatujących na cześć zwycięzcy, tylko cisza i pełne lęku spojrzenia wyglądające zza okiennic. Aleksy na czele swej przybocznej gwardii konnej wjechał do Smyrny. Jego purpurowy płaszcz i złocony pancerz lśniły w słońcu, kontrastując z szarością przestraszonego miasta. Wjechał jako zwycięzca, zdobywca stolicy swego wroga.
Lecz triumf był niepełny. Gdy dotarł do pałacu uzurpatora, zastał go niemal opustoszałego. Skarbiec był pusty. W komnatach nie było ani Jana, jego rodziny, najwierniejszych dworzan, ani nawet śladu po dokumentach czy insygniach. Uciekli. Jak szczury opuszczające tonący okręt.
– Efez – stwierdził sucho jeden z oficerów, przynosząc meldunek od pochwyconych służących. – Uciekli do Efezu. Zabrali, co mogli.
Aleksy nawet nie drgnął. Efez był zbyt blisko. To nie było schronienie, to była kolejna przystanek w panicznej ucieczce.
– Nie dadzą nam odpocząć – mruknął cesarz, odwracając się od pustego tronu. – Niech Tagma tou Athanatoi nie rozkłada obozu. Niech się przegrupuje, uzupełni zapasy i natychmiast wyrusza na południe ku temu miastu. Niech gonią tego uzurpatora aż do bram Anatolii. Niech Jan nie czuje się bezpiecznie nawet przez chwilę.
