Kiedy tylko Domestikos Nicefor opuścił Smyrnę wraz z Garnizonem Smyrny – 1 bandonem lekkiej jazdy, 2 bandonami ciężkiej piechoty i 4 bandonami lekkiej piechoty – cesarz Jan pozostał sam na sam ze swymi myślami. Długo trwał w praktycznym bezruchu, wpatrzony w mapę Anatolii rozłożoną na stole z hebanowego drewna. Pył z przemarszu wojsk wciąż unosił się w powietrzu, mieszając z zapachem wosku i strachu. Nie zauważył nawet momentu, kiedy zbliżyła się do niego jego żona, Teodora. Jej kroki były ciche jak szelest jedwabiu na kamiennej posadzce, ale jej obecność – gęsta, ciężka, nasycona ambicją – rozdarła ciszę niczym nóż.
"Basileu," szepnęła, kładąc dłoń na jego zbroi. Jej palce były chłodne. "Duchy klęski wciąż tańczą w twoich oczach. Ale to nie twoje duchy."
Jan drgnął, jakby wyrwany z letargu. Obrócił się powoli. Twarz Teodory była blada, ale oczy płonęły – zimnym, zielonym ogniem. "Nie moje? Smyrna się wyludnia, skarbiec świeci pustkami, a Nicefor... Nicefor wyrusza, by kraść i palić, jak jakiś bandycki akritai. To wszystko owoce Konstantynopola."
"Konstantynopola?" Teodora prychnęła, a w jej głosie zadrgała pogarda tak gwałtowna, że Jan mimowolnie się wyprostował. "Konstantynopol był w twoim zasięgu, mężu! Kamień po kamieniu wykuwałeś sobie drogę do Złotego Rogu! To nie twoja ręka zadrżała! To nie twój rozkaz zawiódł, gdy most runął, a katafrakci Aleksego wbili się w nasze skrzydło jak rozpalone żelazo!" Jej głos stał się ostry, przenikliwy, wiercący się w czaszce. "Spojrzyj wokół. Na tych, którzy wrócili. Waregowie, którzy powinni byli umrzeć na murach, osłaniając twój odwrót, a nie uciekając przed kopytami! Arystokraci z Grecji, którzy oddali Aleksemu Teby, Ateny, cały Peloponez bez godnego oporu, a potem uciekli nocą jak złodzieje na galerach z Pireusu! Gdzie ich honor? Gdzie ich przysięga? Zawiedli. Wszyscy."
Jan wpatrywał się w nią, zmieszany. Gorycz klęski wciąż zalewała mu gardło, ale ziarno jej słów – trujące, kuszące – zaczęło kiełkować. "Nicefor... Nicefor radził roztropnie. Reorganizować, wycofać..." zaczął, ale głos mu się załamał.
"Nicefor ocalił ciebie, Basileu," podkreśliła Teodora, jej dłoń ścisnęła jego ramię. "To jego powinność. Ale inni? Ci, którzy stracili pozycje pod bramą św. Romana? Ci, którzy pozwolili, by ich bandony rozpłynęły się w panice przed szarżą Athanatoi? Ci, którzy oddali Grecję bez walki? Czy oni ocalili swego cesarza? Czy zachowali się jak ludzie godni purpury, którą nosisz? Czy zasługują, by oddychać tym samym powietrzem co ty?" Jej szept stał się sykiem. "W prawdziwym cesarstwie... nie ma miejsca dla tchórzy i zdrajców. Tylko krew może obmyć hańbę porażki. Ich krew."
Milczenie, które zapadło, było gęstsze niż dym płonącego mostu. Jan widział ich twarze: wykrzywione strachem dowódców spod murów Konstantynopola; arystokratów z Grecji, którzy zjawili się w Smyrnie z wymówkami i pustymi rękami, gdy tylko usłyszeli o klęsce. Widział, jak jego własny cień – cień Prawowitego Cesarza – kurczył się z każdą ich wymówką, każdym spojrzeniem pełnym ukrytej pogardy. Gniew, długo tłumiony przez apatię i zwątpienie, nagle zawrzał w nim jak grecki ogień. Ona ma rację. Hańba nie była jego. Była ich.
"Straż!" ryknął Jan, a jego głos, ochrypły, ale niosący się echem po pustawych komnatach pałacu strategosa (teraz jego pałacu), był jak uderzenie topora. "STRAŻ PRZYBOCZNA! NATYCHMIAST!"
Drzwi sali rozwarły się z hukiem. Wpadło sześciu Waregów z Gwardii Cesarskiej. Ich topory błysnęły w przyćmionym świetle, a twarze – poorane bliznami, obojętne jak głazy – zwróciły się ku niemu. Pachniało od nich żelazem, skórzanymi pasami i wilgocią morza.
"Słuchamy, Basileusie!" warknął ich herszt, olbrzym o imieniu Bjorn, którego kudłata broda była poplamiona zaschniętą krwią.
Jan podszedł do nich, jego sylwetka nagle wydawała się wyprostowana, nabrzmiała zimną furią. "Lista!" warknął. "Kapetan Leontios, który stracił bramę św. Romana! Protostrator Markianos, którego bandon rozsypał się jak piasek! Komes Theodoros, dowodzący jazdą lewoskrzydłową, który zawiódł! I wszyscy ci... arystokraci." Wymówił to słowo jak przekleństwo. "Strategos Niketas, który oddał Teby! Komes Georgios z Patras! I ten szczur, Leon Diogenes, który uciekł pierwszym okrętem z Pireusu! Znajdźcie ich! Wszystkich! W koszarach, w domach, w kwaterach, w kanałach – jeśli się tam chowają! Przyprowadzić ich tutaj, na plac przed pałacem! ŻYWCEM! Natychmiast!"
Waregowie nie zadawali pytań. Ich oczy, zimne jak lód północy, błysnęły zrozumieniem – i krwawą satysfakcją. Skłonili się w milczeniu, zgrzytnęli żelazem oporządzenia i wypadli z sali jak wilki rzucone na trop. Odgłos ich ciężkich kroków i warczących rozkazów szybko oddalił się w głąb pałacu.
Jan odwrócił się do Teodory. Jej usta były zaciśnięte w cienką, triumfalną linię. W jej oczach płonęło zadowolenie, ostre i niebezpieczne. Bez słowa wzięła go pod ramię. Jej dotyk był teraz pewny, władczy. Wspólnie wyszli na szeroki balkon pałacu, wychodzący na główny plac Smyrny.
Plac, zwykle tętniący życiem targowiska, teraz był pusty i cichy, jakby miasto wstrzymało oddech. Tylko wiatr hulał między kolumnami, niosąc zapach morza i dalekiego dymu. Nie trwało długo. Z wąskich uliczek otaczających plac zaczęły wyłaniać się sylwetki. Pojmani mężczyźni, szarpani, popychani, bici kolbami toporów przez bezwzględnych Waregów. Oficerowie w podartych, zabłoconych tunikach, ich dumne twarze teraz wykrzywione strachem i niedowierzaniem. Arystokraci w jedwabiach, teraz splamionych i poszarpanych, wrzeszczący protesty, błagania, groźby. Leontios, z zakrwawioną głową, wył jak zwierzę. Niketas, blady jak ściana, powtarzał bezsilnie: "To nie moja wina... Aleksy miał przewagę...". Diogenes płakał.
Waregowie ustawili ich pośrodku placu, w nieporządnej, drżącej grupie. Dwudziestu, może trzydziestu mężczyzn. Kwiat dowództwa i administracji, który przyniósł klęskę. Bjorn podszedł do stóp balkonu i skłonił się krótko.
"Stawieni przed oblicze Autokratora, Basileusie!" warknął.
Jan Uzurpator spojrzał na ten tłum ludzkiej porażki. Nie było w nim już wątpliwości, tylko lodowata, oczyszczająca nienawiść. Teodora ścisnęła jego ramię mocniej, jej wzrok – rozkazujący – spoczął na nim.
"Słyszeliście oskarżenie!" głos Jana rozdarł ciszę, twardy i pozbawiony litości. "Zawiedliście pod murami stolicy! Zhańbiliście się w Grecji! Zdradziliście przysięgę i zaufanie swego cesarza! Za klęskę, za tchórzostwo, za zdradę... jest tylko jedna kara!"
Uniósł rękę. Purpurowy rękaw jego płaszcza zawirował na wietrze jak flaga.
"ŚCIĄĆ ICH!" wrzasnął. "WSZYSTKICH! TERAZ!"
Ryk, który wydarł się z gardeł Waregów, był echem bestii. Topory wzniosły się w powietrze – ciężkie, nieubłagane, błyszczące w przybladłym świetle. Pierwszy cios spadł na Leontiosa. Głowa katana odleciała z mokrym chlupotem, a bezwładne ciało runęło na kamienie. Krzyk – nie ludzki, ale zwierzęcy – wyrwał się z gardeł skazańców. Zamienili się w tłum szamoczących się, krzyczących ofiar. Ale nie było ucieczki. Waregowie pracowali metodycznie, z makabryczną wprawą. Topory spadały raz za razem: THUD-THWACK! THUD-THWACK! Dźwięk miażdżonych kości, rozpryskującej się miazgi, chlupot krwi zalewającej bruk. Ciała waliły się jedno po drugim, konwulsyjnie drgając. Krew, jaskrawoczerwona, ciepła i śmierdząca żelazem, rozlewała się po placu, tworząc lepkie, pulsujące kałuże, spływając w rynsztoki. Zapach – miedzi, fekaliów i nagłej śmierci – uderzył w nozdrza, gęsty i duszący.
Jan patrzył, nie mrugając. Jego twarz była maską z litego kamienia, tylko w głębi oczu tlił się dziki, nienasycony płomień. Teodora stała u jego boku, wyprostowana, dumna. Jej dłoń spoczywała na jego ramieniu jak pieczęć władzy. Uśmiechała się. Cienko, zimno. Patrzyła na rzeź jak na konieczne żniwo.
Ostatni krzyk – przenikliwy, pełen absolutnego przerażenia – ucichł. Ostatnie ciało osunęło się w kałużę krwi. Cisza zapadła ponownie, ale teraz była inna. Ciężka od odoru śmierci i przesycona bezdennym przerażeniem miasta, które widziało, co spotyka tych, którzy zawiedli Uzurpatora. Na środku placu leżała bezładna sterta ciał i głów, straszliwy pomnik cesarskiego gniewu. Krew powoli sączyła się w kierunku podstawy pałacowych schodów, jakby chciała dotknąć stóp cesarza.
Jan Uzurpator wciągnął głęboko powietrze. Zapach krwi był teraz słodkawy, niemal upajający. Odwrócił się od widoku i spojrzał na Teodorę. W jej zielonych oczach zobaczył odbicie własnej, nieugaszalnej woli.
