Wielka Wojna Domowa
- Wilhelm Zugdam
- Sebastos
- Posty: 99
- Rejestracja: 11 lip 2024, 19:45
Re: Wielka Wojna Domowa
"Po wielu dniach przygotowań z portów Italli wyruszyły, drogą morską Wojska tegoż Temu. Żołnierzy prowadził Wilhelm von Zugdam, który mimo osłabienia fizycznego, spowodowanego horobą. Na razie Statki płyną wesprzeć wojska Cesarskie na Bałkanach."
Strategos Italii

- Maurycy Orański
- Sebastos
- Posty: 223
- Rejestracja: 16 paź 2023, 23:11
- Lokalizacja: Nikomedia
Re: Wielka Wojna Domowa
Po pewnym czasie nieobecności, spowodowanej wyjazdem do Rzeczpospolitej król powrócił do Lewantu. Kiedy galera przybiła do nabrzeża Portu Świętego Symeona monarcha spokojnie zszedł na ląd gdzie czekał na niego orszak złożony z jego giermków i kilku pocztów rycerskich. Królewscy towarzysze, mimo iż wiedzieli o święceniach, rzucali zdziwione spojrzenia w kierunku sutanny. Król dosiadł konia i dał znak grupie aby ruszyć w kierunku Antiochii.
Jechali spokojnie. Po drodze król rozmawiał z rycerzami o swoim kapłaństwie. Maurycy powtórzył w ogólności to co powiedział dwa dni wcześniej w czasie balu w Urbino. Spotkał się z podobnie ciepłym przyjęciem.
Na miejscu król szybko udał się do apartamentu na zamku książęcym i odmówiwszy kompletę zasnął w tym samym stroju w którym był przez cały dzień
Jechali spokojnie. Po drodze król rozmawiał z rycerzami o swoim kapłaństwie. Maurycy powtórzył w ogólności to co powiedział dwa dni wcześniej w czasie balu w Urbino. Spotkał się z podobnie ciepłym przyjęciem.
Na miejscu król szybko udał się do apartamentu na zamku książęcym i odmówiwszy kompletę zasnął w tym samym stroju w którym był przez cały dzień

z łaski Boga król Jerozolimy,
książę Antiochii i Zajordania,
hrabia Edessy i Trypolisu
- Maurycy Orański
- Sebastos
- Posty: 223
- Rejestracja: 16 paź 2023, 23:11
- Lokalizacja: Nikomedia
Re: Wielka Wojna Domowa
Następny dzień król rozpoczął od liturgii celebrowanej w kaplicy zamkowej. Zdecydował się wspomnieć świętego Juliana Weterana. Wzywał jego wstawiennictwa dla walczących za cesarstwo i prawowitego imperatora oraz w obronie wiary. Któż bowiem mógłby być lepszym orędownikiem w tych sprawach niż oficer legionowy i weteran siedmiu kampanii wojennych?
Po zakończeniu modlitw król przebrał się w strój rycerza zakonnego i poszedł przyjrzeć się oddziałom. Żołnierze w dużej części odpoczywali ciesząc się przerwą w walkach. Wyżsi rangą natomiast doglądali szkolenia świeżych rekrutów.
Płomienne kazania księży połączone z mniej lub bardziej koloryzowanymi opowieściami o okrucieństwie buntowników skutkowały tym że luki w szeregach armii królewskiej zapełniły się w całości tak że skarbu nie byłoby stać na utrzymanie wszystkich ochotników.
Król cały dzień spędził pomagając w szkoleniu nowych żołnierzy.
Po zakończeniu modlitw król przebrał się w strój rycerza zakonnego i poszedł przyjrzeć się oddziałom. Żołnierze w dużej części odpoczywali ciesząc się przerwą w walkach. Wyżsi rangą natomiast doglądali szkolenia świeżych rekrutów.
Płomienne kazania księży połączone z mniej lub bardziej koloryzowanymi opowieściami o okrucieństwie buntowników skutkowały tym że luki w szeregach armii królewskiej zapełniły się w całości tak że skarbu nie byłoby stać na utrzymanie wszystkich ochotników.
Król cały dzień spędził pomagając w szkoleniu nowych żołnierzy.

z łaski Boga król Jerozolimy,
książę Antiochii i Zajordania,
hrabia Edessy i Trypolisu
- Aleksy I Komnen
- Autokratōr
- Posty: 654
- Rejestracja: 07 paź 2023, 18:57
- Lokalizacja: Bizancjum
Re: Wielka Wojna Domowa
Morze Marmara, zwykle łaskawe dla kupieckich dromonów, tego dnia przywdziało szaro-żelazną szatę. Lekki wiatr ciągnący znok Anatolii marszczył jego powierzchnię, niosąc zapach soli, twardego żwiru i niepokoju. I niosąc armię.
Na wąskim gardle pod Abydos, tam gdzie azjatycki brzeg niemal wyciąga rękę ku Tracji, rozpiął się cud inżynierii i woli. Most. Nie z kamienia i snu, jak ten Konstantyna, ale z drewna, lin, gniewu i dwudziestu pięciu okrętów. Dziesięć masywnych dromonów, dziesięć krzepkich katerganów i pięć zwrotnych pamfylosów, spętanych razem jak olbrzymie tratwy, stały się kręgosłupem dla żelaznej wężycy, która pełzła ku Europie. Po ich grzbietach, w rytm miarowego stuku kopyt i łoskotu ciężkich butów o deski, przeprawiała się Nadzieja – lub Przekleństwo – Cesarstwa. Armia Jana Uzurpatora.
Na azjatyckim brzegu, na niewielkim wzgórzu panującym nad całą przeprawą, Jan obserwował swój sen stający się jawą. Nie był może okazały jak posągi dawnych Augustów – raczej krępy, o twarzy pooranej bruzdami trudnych lat i oczach płonących zimnym, nieugaszonym ogniem. Ubrany w kolczugę i prosty, ciemnopurpurowy płaszcz bez zbytecznych haftów, wyglądał jak wódz w marszu, nie cesarz w pałacu. Ale w jego postawie była żelazna pewność.
„Patrz, Niceforze,” głos Jana był chropawy, jak piła po twardym drewnie, lecz niosący się wyraźnie ponad szumem wiatru i wody. „Patrz, jak Bosfor wzdryga się przed naszym krokiem. Jak drży Konstantynopol, czując nasz oddech.” Wskazał dłonią w kierunku majaczącego gdzieś daleko, na północnym zachodzie, celu ich marszu. Stolicy.
Obok niego, na potężnym gniadoszu, Nicefor, Komes, wciągał w płuca słone powietrze. Jego jasne włosy, przyprószone już siwizną, rozwiewał wiatr. Błękitne oczy, zimne i analityczne, śledziły każdy szczegół przeprawy: równomierność obciążenia pontonów, dyscyplinę piechoty maszerującej w kolumnach po improwizowanej drodze, gotowość załóg okrętowych, których wiosła były teraz bezużyteczne, spoczywając w dulkach. Szrama przez prawe oko, biała blizna na opalonej skórze, zdawała się jeszcze bardziej przyciągać wzrok w tym świetle.
„Most trzyma, Basileus,” odparł Nicefor, jego głos był głęboki, spokojny, pozbawiony entuzjazmu władcy, ale pełen zawodowej oceny. „Inżynierowie z Smyrny zasłużyli na podwójny żołd. Ale pamiętajmy: to dopiero początek drogi. Morze Marmara to nie rów forteczny. A Konstantynopol… Konstantynopol to nie Smyrna.” Jego spojrzenie spoczęło na maszerujących bandonach. Lekka piechota, uzbrojona w włócznie, tarcze i topory, szła przodem, gotowa osłaniać. Za nimi, jak powolny, nieubłagany walec, maszerowały bandony ciężkozbrojnych skutatoi, ich lamellarne pancerze i wielkie tarcze thyreos lśniły matowo w przerywanym słońcu. Łucznicy, z ciężkimi kompozytowymi łukami za plecami, szli w zwartych grupach. Lekka jazda, Trakowie i Macedończycy na zwinnych konikach, krążyła już po europejskim brzegu, rozpoznając teren. A za nimi, jak królewska gwardia, dwa bandony katafraktów. Ludzie Nicefora. Kolosy w łuskach, na ogromnych rumakach równie ciężko opancerzonych, z długimi kontosami spoczywającymi na strzemionach. Widok, który mógł zmrozić krew w żyłach.
„Aleksy utknął w błotach Grecji, Niceforze,” odparł Jan, a w jego głosie zadrgała pogarda. „Zgubił się w swoich własnych intrygach. Cesarstwo słabnie, gnuśnieje bez silnej ręki. Mojej ręki. Pamiętasz, jak było? Za Jego czasów?” Nie musiał mówić, kogo miał na myśli. Cesarza Jana. Prawdziwego? Zaginionego? Dla Jana ze Smyrny – tego samego. Mit, który dał mu władzę.
Nicefor skinął głową. „Pamiętam czasy siły, Basileus. Ale pamiętam też mury Teodozjusza. Pamiętam Grecki Ogień. I pamiętam Georgiosa Palaiologosa. Kastrophylax nie zasypia gruszek w popiele. To nie jest miejski prefekt, to żołnierz.”
„Palaiologos?” Jan prychnął. „Strażnik kluczy do klatki. Klatki, którą mu rozwalamy!” Jego pięść uderzyła w grzbiet dłoni. „Niech się modli do swego Aleksego. Niech modli się o cud. Bo nasze machiny są jego jedyną odpowiedzią na jego modlitwy.” Wskazał w dół, gdzie na specjalnych, wzmocnionych pontonach i barkach powoli przeprawiało się serce oblężniczej bestii: potężne onagry, ich ramiona spętane grubymi linami, oraz wieże oblężnicze – drewniane giganty, jeszcze rozłożone, ale już budzące grozę swym szkieletem. Dwanaście potworów głodnych kamienia i śmierci. „Zobaczymy, jak jego mury zniosą pierwszy pocałunek naszych kamieni.”
Przeprawa trwała godzinami. W końcu ostatni bandon ciężkiej piechoty postawił stopę na europejskiej ziemi. Ostatni wóz z zaopatrzeniem wytoczył się z pomostu. Flota, uwolniona z więzów mostu, odcumowała, formując się w luźną osłonę wzdłuż brzegu – dwadzieścia pięć drewnianych grotów gotowych odeprzeć ewentualną próbę przerwania marszu od strony morza. Armia była cała. Potężna, dysząca żądzą zdobycia stolicy, fala żelaza i ludzkiej woli.
Rozkaz przeszedł jak iskra. Sformować szyk marszowy! Na Konstantynopol!
Dni marszu wzdłuż wybrzeża Marmary minęły w rytmie stali i kurzu. Wiadomości o ich pochodzie musiały dotrzeć do stolicy szybciej niż oni sami. Nie napotkali oporu. Miasta zamykały bramy, wsie pustoszały. Cesarz Aleksy był daleko, a cień Jana ze Smyrny rósł z każdym krokiem na zachód.
I wreszcie, pewnego ranka, gdy mgły znad morza zaczynały się podnosić, ukazał się cel. Konstantynopol.
Nie jako miasto, ale jako majestatyczny, niebotyczny łańcuch światła. Potrójny pierścień murów Teodozjusza ciągnął się jak grzbiet smoka od Złotego Rogu aż po brzegi Morza Marmara. Wieże – setki wież – wznosiły się dumnie, a na nich, jak drobne mrówki, już widać było ruch. Blask wschodzącego słońca odbijał się w złoconych dachach kościołów i pałaców, w tysiącach okien, w kopule Mądrości Bożej, która zdawała się unosić nad wszystkim jak boska tarcza. Widok zapierał dech w piersiach. Widok, który przyprawiał o zawrót głowy. Widok, który był wyzwaniem.
Armia Jana zatrzymała się na rozległym przedpolu, na bezpieczną odległość łuku od potężnych murów. Rozkaz padł krótki i twardy: „Rozwinąć się. Obozować. Przygotować oblężenie.”
Jak mrówki rozsypujące się po ziemi, bandony zaczęły zajmować wyznaczone pozycje. Lekka jazda rozproszyła się na skrzydłach, czujna na wypad obrońców. Piechota zaczęła kopać rowy, wbijać palisady, tworzyć osłonięte obozowisko. Tabor z zaopatrzeniem i machinami wjechał do centrum, chroniony przez ciężkozbrojnych. Powoli, metodycznie, z zimną precyzją, armia Smyrny zaczęła oplatać południowe mury miasta żelaznym uściskiem.
Nicefor zsiadł z konia, jego ciężka zbroja zadzwoniła. Obserwował swoich ludzi – katafraktów – jak dbają o konie, sprawdzają oporządzenie. Jego wzrok jednak ciągle wracał do murów. Do tych gigantycznych, straszliwych murów. Na jednej z bliższych wież dostrzegł grupę postaci. Jeden z nich, w płaszczu i hełmie, zdawał się patrzeć wprost na rozwijający się obóz. Georgios Palaiologos, pomyślał. Już się przyglądasz, Kastrophylaxu? Już liczysz nasze bandony?
W obozie rozległy się pierwsze uderzenia młotów, skrzyp drewna. Inżynierowie i pionierzy, pod osłoną łuczników i ciężkiej piechoty, zaczynali montować potwory. Wieże oblężnicze, ich gigantyczne ramiona powoli unosiły się ku górze, nabierając kształtu groźnych, wielopiętrowych fortec na kołach. Obok nich, na specjalnie przygotowanych, wzmocnionych platformach, osadzano onagry. Olbrzymie ramiona z przeciwwagami były jeszcze spętane, ale już czuło się w nich potencjalną moc, zdolną miotać głazy wielkości wołów. Dwanaście katapult. Dwanaście wież. Bateria śmierci gotowa uderzyć w serce Cesarstwa.
Jan Uzurpator stanął na niewielkim wzniesieniu przed swoim namiotem dowodzenia, ustawionym w miejscu, skąd roztaczał się pełen widok na miasto i własne wojska. Jego twarz była kamienna, ale w oczach płonął ten sam nieugaszony ogień. Rozłożył ręce, jakby chciał objąć cały ten ogromny teatr wojny – swoje wojska, swoje machiny, i w końcu, wspaniałe, niezdobyte, wyzywające miasto.
„Patrzcie!” jego głos, wzmocniony napięciem chwili, niespodziewanie rozdarł powietrze, sięgając daleko. Żołnierze przerywali pracę, podnosili głowy. „Patrzcie na zdobycz waszego trudu! Na nagrodę za waszą wierność! Konstantynopol! On był nasz! On będzie nasz znowu! Niech Aleksy chowa się w greckich bagnach! My przyszliśmy zabrać, co nasze! Przygotować machiny! Jutro... JUTRO ZACZYNAMY ŁAMAĆ ICH DUMĘ!”
Ryk, który odpowiedział mu z tysięcy gardeł, był jak uderzenie gromu. Okrzyk wierności, gniewu, żądzy i nadziei. Ziemia zdawała się drżeć. Kurz wzbił się wysoko, tworząc rudą chmurę nad obozem.
Nicefor, stojąc nieco z boku, przy swoich katafraktach, nie krzyczał. Jego błękitne oczy wciąż były utkwione w murach. Widział, jak na wieżach i blankach mnożyły się teraz punkciki światła – hełmy, tarcze, groty włóczni. Widział, jak w oddali, na odcinku murów naprzeciwko rozkładających się machin, pojawiły się mniejsze, ale znajomo groźne sylwetki – katapulty obrońców. Georgios nie czekał biernie. Miasto budziło się do obrony.
„Zaczyna się,” szepnął sam do siebie Nicefor, jego dłoń mimowolnie sięgnęła do rękojeści miecza. Szrama na oku zdawała się pulsować. „Prawdziwa próba dopiero przed nami, Basileus. A mury Teodozjusza... te mury nie przebaczają błędów.”
Nad Bosforem i Złotym Rogiem zapadał zmierzch. Ostatnie promienie słońca oświetlały złotem wieże Konstantynopola i żelazne groty włóczni w obozie Jana. W obozie rozbłysły pierwsze ognie. Na murach, odpowiedzią, były setki drobnych świateł – pochodni wartowników. Cisza, ciężka i napięta jak cięciwa łuku, zaczęła opadać na pola przed miastem, przerywana tylko szczekiem komend, skrzypem drewna i dalekim szumem morza. Cisza przed burzą. Cisza przed szturmem. Żelazna fala uderzyła o skalisty brzeg. Teraz czekała, zbierała siły, gotując się do pierwszego, niszczycielskiego uderzenia.
Jutro. Jutro miał się zacząć taniec śmierci pod murami, które pamiętały tysiące lat. Pod murami, które teraz patrzyły zimno na uzurpatora i jego żelazny sen.

Na wąskim gardle pod Abydos, tam gdzie azjatycki brzeg niemal wyciąga rękę ku Tracji, rozpiął się cud inżynierii i woli. Most. Nie z kamienia i snu, jak ten Konstantyna, ale z drewna, lin, gniewu i dwudziestu pięciu okrętów. Dziesięć masywnych dromonów, dziesięć krzepkich katerganów i pięć zwrotnych pamfylosów, spętanych razem jak olbrzymie tratwy, stały się kręgosłupem dla żelaznej wężycy, która pełzła ku Europie. Po ich grzbietach, w rytm miarowego stuku kopyt i łoskotu ciężkich butów o deski, przeprawiała się Nadzieja – lub Przekleństwo – Cesarstwa. Armia Jana Uzurpatora.
Na azjatyckim brzegu, na niewielkim wzgórzu panującym nad całą przeprawą, Jan obserwował swój sen stający się jawą. Nie był może okazały jak posągi dawnych Augustów – raczej krępy, o twarzy pooranej bruzdami trudnych lat i oczach płonących zimnym, nieugaszonym ogniem. Ubrany w kolczugę i prosty, ciemnopurpurowy płaszcz bez zbytecznych haftów, wyglądał jak wódz w marszu, nie cesarz w pałacu. Ale w jego postawie była żelazna pewność.
„Patrz, Niceforze,” głos Jana był chropawy, jak piła po twardym drewnie, lecz niosący się wyraźnie ponad szumem wiatru i wody. „Patrz, jak Bosfor wzdryga się przed naszym krokiem. Jak drży Konstantynopol, czując nasz oddech.” Wskazał dłonią w kierunku majaczącego gdzieś daleko, na północnym zachodzie, celu ich marszu. Stolicy.
Obok niego, na potężnym gniadoszu, Nicefor, Komes, wciągał w płuca słone powietrze. Jego jasne włosy, przyprószone już siwizną, rozwiewał wiatr. Błękitne oczy, zimne i analityczne, śledziły każdy szczegół przeprawy: równomierność obciążenia pontonów, dyscyplinę piechoty maszerującej w kolumnach po improwizowanej drodze, gotowość załóg okrętowych, których wiosła były teraz bezużyteczne, spoczywając w dulkach. Szrama przez prawe oko, biała blizna na opalonej skórze, zdawała się jeszcze bardziej przyciągać wzrok w tym świetle.
„Most trzyma, Basileus,” odparł Nicefor, jego głos był głęboki, spokojny, pozbawiony entuzjazmu władcy, ale pełen zawodowej oceny. „Inżynierowie z Smyrny zasłużyli na podwójny żołd. Ale pamiętajmy: to dopiero początek drogi. Morze Marmara to nie rów forteczny. A Konstantynopol… Konstantynopol to nie Smyrna.” Jego spojrzenie spoczęło na maszerujących bandonach. Lekka piechota, uzbrojona w włócznie, tarcze i topory, szła przodem, gotowa osłaniać. Za nimi, jak powolny, nieubłagany walec, maszerowały bandony ciężkozbrojnych skutatoi, ich lamellarne pancerze i wielkie tarcze thyreos lśniły matowo w przerywanym słońcu. Łucznicy, z ciężkimi kompozytowymi łukami za plecami, szli w zwartych grupach. Lekka jazda, Trakowie i Macedończycy na zwinnych konikach, krążyła już po europejskim brzegu, rozpoznając teren. A za nimi, jak królewska gwardia, dwa bandony katafraktów. Ludzie Nicefora. Kolosy w łuskach, na ogromnych rumakach równie ciężko opancerzonych, z długimi kontosami spoczywającymi na strzemionach. Widok, który mógł zmrozić krew w żyłach.
„Aleksy utknął w błotach Grecji, Niceforze,” odparł Jan, a w jego głosie zadrgała pogarda. „Zgubił się w swoich własnych intrygach. Cesarstwo słabnie, gnuśnieje bez silnej ręki. Mojej ręki. Pamiętasz, jak było? Za Jego czasów?” Nie musiał mówić, kogo miał na myśli. Cesarza Jana. Prawdziwego? Zaginionego? Dla Jana ze Smyrny – tego samego. Mit, który dał mu władzę.
Nicefor skinął głową. „Pamiętam czasy siły, Basileus. Ale pamiętam też mury Teodozjusza. Pamiętam Grecki Ogień. I pamiętam Georgiosa Palaiologosa. Kastrophylax nie zasypia gruszek w popiele. To nie jest miejski prefekt, to żołnierz.”
„Palaiologos?” Jan prychnął. „Strażnik kluczy do klatki. Klatki, którą mu rozwalamy!” Jego pięść uderzyła w grzbiet dłoni. „Niech się modli do swego Aleksego. Niech modli się o cud. Bo nasze machiny są jego jedyną odpowiedzią na jego modlitwy.” Wskazał w dół, gdzie na specjalnych, wzmocnionych pontonach i barkach powoli przeprawiało się serce oblężniczej bestii: potężne onagry, ich ramiona spętane grubymi linami, oraz wieże oblężnicze – drewniane giganty, jeszcze rozłożone, ale już budzące grozę swym szkieletem. Dwanaście potworów głodnych kamienia i śmierci. „Zobaczymy, jak jego mury zniosą pierwszy pocałunek naszych kamieni.”
Przeprawa trwała godzinami. W końcu ostatni bandon ciężkiej piechoty postawił stopę na europejskiej ziemi. Ostatni wóz z zaopatrzeniem wytoczył się z pomostu. Flota, uwolniona z więzów mostu, odcumowała, formując się w luźną osłonę wzdłuż brzegu – dwadzieścia pięć drewnianych grotów gotowych odeprzeć ewentualną próbę przerwania marszu od strony morza. Armia była cała. Potężna, dysząca żądzą zdobycia stolicy, fala żelaza i ludzkiej woli.
Rozkaz przeszedł jak iskra. Sformować szyk marszowy! Na Konstantynopol!
Dni marszu wzdłuż wybrzeża Marmary minęły w rytmie stali i kurzu. Wiadomości o ich pochodzie musiały dotrzeć do stolicy szybciej niż oni sami. Nie napotkali oporu. Miasta zamykały bramy, wsie pustoszały. Cesarz Aleksy był daleko, a cień Jana ze Smyrny rósł z każdym krokiem na zachód.
I wreszcie, pewnego ranka, gdy mgły znad morza zaczynały się podnosić, ukazał się cel. Konstantynopol.
Nie jako miasto, ale jako majestatyczny, niebotyczny łańcuch światła. Potrójny pierścień murów Teodozjusza ciągnął się jak grzbiet smoka od Złotego Rogu aż po brzegi Morza Marmara. Wieże – setki wież – wznosiły się dumnie, a na nich, jak drobne mrówki, już widać było ruch. Blask wschodzącego słońca odbijał się w złoconych dachach kościołów i pałaców, w tysiącach okien, w kopule Mądrości Bożej, która zdawała się unosić nad wszystkim jak boska tarcza. Widok zapierał dech w piersiach. Widok, który przyprawiał o zawrót głowy. Widok, który był wyzwaniem.
Armia Jana zatrzymała się na rozległym przedpolu, na bezpieczną odległość łuku od potężnych murów. Rozkaz padł krótki i twardy: „Rozwinąć się. Obozować. Przygotować oblężenie.”
Jak mrówki rozsypujące się po ziemi, bandony zaczęły zajmować wyznaczone pozycje. Lekka jazda rozproszyła się na skrzydłach, czujna na wypad obrońców. Piechota zaczęła kopać rowy, wbijać palisady, tworzyć osłonięte obozowisko. Tabor z zaopatrzeniem i machinami wjechał do centrum, chroniony przez ciężkozbrojnych. Powoli, metodycznie, z zimną precyzją, armia Smyrny zaczęła oplatać południowe mury miasta żelaznym uściskiem.
Nicefor zsiadł z konia, jego ciężka zbroja zadzwoniła. Obserwował swoich ludzi – katafraktów – jak dbają o konie, sprawdzają oporządzenie. Jego wzrok jednak ciągle wracał do murów. Do tych gigantycznych, straszliwych murów. Na jednej z bliższych wież dostrzegł grupę postaci. Jeden z nich, w płaszczu i hełmie, zdawał się patrzeć wprost na rozwijający się obóz. Georgios Palaiologos, pomyślał. Już się przyglądasz, Kastrophylaxu? Już liczysz nasze bandony?
W obozie rozległy się pierwsze uderzenia młotów, skrzyp drewna. Inżynierowie i pionierzy, pod osłoną łuczników i ciężkiej piechoty, zaczynali montować potwory. Wieże oblężnicze, ich gigantyczne ramiona powoli unosiły się ku górze, nabierając kształtu groźnych, wielopiętrowych fortec na kołach. Obok nich, na specjalnie przygotowanych, wzmocnionych platformach, osadzano onagry. Olbrzymie ramiona z przeciwwagami były jeszcze spętane, ale już czuło się w nich potencjalną moc, zdolną miotać głazy wielkości wołów. Dwanaście katapult. Dwanaście wież. Bateria śmierci gotowa uderzyć w serce Cesarstwa.
Jan Uzurpator stanął na niewielkim wzniesieniu przed swoim namiotem dowodzenia, ustawionym w miejscu, skąd roztaczał się pełen widok na miasto i własne wojska. Jego twarz była kamienna, ale w oczach płonął ten sam nieugaszony ogień. Rozłożył ręce, jakby chciał objąć cały ten ogromny teatr wojny – swoje wojska, swoje machiny, i w końcu, wspaniałe, niezdobyte, wyzywające miasto.
„Patrzcie!” jego głos, wzmocniony napięciem chwili, niespodziewanie rozdarł powietrze, sięgając daleko. Żołnierze przerywali pracę, podnosili głowy. „Patrzcie na zdobycz waszego trudu! Na nagrodę za waszą wierność! Konstantynopol! On był nasz! On będzie nasz znowu! Niech Aleksy chowa się w greckich bagnach! My przyszliśmy zabrać, co nasze! Przygotować machiny! Jutro... JUTRO ZACZYNAMY ŁAMAĆ ICH DUMĘ!”
Ryk, który odpowiedział mu z tysięcy gardeł, był jak uderzenie gromu. Okrzyk wierności, gniewu, żądzy i nadziei. Ziemia zdawała się drżeć. Kurz wzbił się wysoko, tworząc rudą chmurę nad obozem.
Nicefor, stojąc nieco z boku, przy swoich katafraktach, nie krzyczał. Jego błękitne oczy wciąż były utkwione w murach. Widział, jak na wieżach i blankach mnożyły się teraz punkciki światła – hełmy, tarcze, groty włóczni. Widział, jak w oddali, na odcinku murów naprzeciwko rozkładających się machin, pojawiły się mniejsze, ale znajomo groźne sylwetki – katapulty obrońców. Georgios nie czekał biernie. Miasto budziło się do obrony.
„Zaczyna się,” szepnął sam do siebie Nicefor, jego dłoń mimowolnie sięgnęła do rękojeści miecza. Szrama na oku zdawała się pulsować. „Prawdziwa próba dopiero przed nami, Basileus. A mury Teodozjusza... te mury nie przebaczają błędów.”
Nad Bosforem i Złotym Rogiem zapadał zmierzch. Ostatnie promienie słońca oświetlały złotem wieże Konstantynopola i żelazne groty włóczni w obozie Jana. W obozie rozbłysły pierwsze ognie. Na murach, odpowiedzią, były setki drobnych świateł – pochodni wartowników. Cisza, ciężka i napięta jak cięciwa łuku, zaczęła opadać na pola przed miastem, przerywana tylko szczekiem komend, skrzypem drewna i dalekim szumem morza. Cisza przed burzą. Cisza przed szturmem. Żelazna fala uderzyła o skalisty brzeg. Teraz czekała, zbierała siły, gotując się do pierwszego, niszczycielskiego uderzenia.
Jutro. Jutro miał się zacząć taniec śmierci pod murami, które pamiętały tysiące lat. Pod murami, które teraz patrzyły zimno na uzurpatora i jego żelazny sen.
